Kilka razy w roku mam okazję i przyjemność powracać w moje rodzinne strony, na Podkarpacie. Są to dla mnie zawsze niezwykle pouczające wizyty. Dziej się tak dlatego, że Polska z perspektywy Podkarpacia wygląda zupełnie inaczej niż ta z perspektywy Warszawy. Różnic jest oczywiście bardzo wiele, natomiast to na czym chciałbym się dziś skoncentrować to kwestia sytuacji młodych ludzi, tych z wyżu demograficznego wkraczającego w ostatnim dziesięcioleciu na rynek pracy. Ich historie z ostatnich lat dobrze obrazują wyzwanie przed jakim stanęli. To także – z perspektywy czasu – obraz zaprzepaszczonej przez nasz kraj olbrzymiej szansy.
Te historie są bardzo do siebie podobne. Dla wielu z nich punktem startu było swego rodzaju zawierzenie w deklaracje polityków, wiara w zapewnienia, że jak tylko zdobędą wyższe wykształcenie, to praca się znajdzie. Niestety rzeczywistość okazała się brutalna. Wielomiesięczne, a z reguły wieloletnie poszukiwania kończyły się z niczym. Tym którym dopisało szczęście „załapywali” się jeszcze do któregoś z urzędów lub lokalnych fili (nielicznych na tym terenie) zagranicznych koncernów. Dawało to w miarę stabilną pracę choć za bardziej niż skromne wynagrodzenie. Tacy byli jednak w zdecydowanej mniejszości. Znacznie więcej trafiało do lokalnych przedsiębiorców gotowych wprawdzie zatrudniać, ale w wielu przypadkach za minimalną płacę i/lub na czarno. Co więcej, niemały odsetek z nich szybko okazywał się oszustami - z przyrzeczonej pensji dostawało się na koniec miesiąca niewiele lub nic.
W tej sytuacji chcąc żyć godnie i by móc myśleć o założeniu rodziny główną opcją stała się emigracja. Do Wielkiej Brytanii, Irlandii czy Niemiec. I znów w tym względzie wszystkie te opowieści mają wspólny mianownik – tym razem była nim ciężka praca. Z reguły – bez względu na posiadane wykształcenie czy kwalifikacje – od samego dołu drabiny pracowniczej. Wraz z ciężką pracą szło mozolne budowanie swojej pozycji w lokalnym środowisku, budowanie zaufania do siebie, a tym samym do innych Polaków (walka z powszechnym na zachodzie stereotypem Polaka – lenia i złodzieja).
Zakończenie tej opowieści pisane z perspektywy tych młodych ludzi można dziś określić mianem „happy end-u”. Wyjazd za granicę pokazał im, że ich życie może mieć sens. Że są w Europie kraje, które dbają o młodych, które starają się im stworzyć warunki do rozwoju czy prowadzenia biznesu. Które mają świadomość, że nie ma niczego bardziej wartościowego dla kraju i jego gospodarki niż chętny do pracy, zdeterminowany (bo chcący założyć rodzinę i godnie żyć) młody człowiek. Dlatego też większość z tych indywidualnych historii to historie sukcesu. Bo choć wielu z tych młodych ludzi zaczynało od przysłowiowego „zmywaka”, to szybko poznano się na ich umiejętnościach i przedsiębiorczości. Dziś większość z nich pracuje w trzeciej już czy czwartej firmie, a nie rzadko na własny rachunek. To coraz częściej specjaliści i menedżerowie doceniani za kreatywność i solidność jaką wnoszą do swoich firm. To atrakcyjni klienci banków, kupujący mieszkania i w większości nie myślący już o powrocie na stałe do swojego rodzinnego kraju.
Nieco inaczej wygląda ta historia z perspektywy Polski i Polaków żyjących w kraju. Oczywiście warto cieszyć się sukcesem naszych rodaków, cieszyć się z tego że im się udało. Z tą radością idzie jednak w parze – przynajmniej u mnie – wielka gorycz. Wynika ona z faktu, że choć mieliśmy w swej historii już kilka fal emigracji, to ta ostatnia należy moim zdaniem do tych najbardziej bolesnych. Opuścili nasz kraj młodzi, przedsiębiorczy ludzie nie z powodu agresji zewnętrznego wroga, czy politycznych prześladowań. Opuścili, bo jak sami mówią zostali przez Polską „przeżuci i wypluci”. Bo nasze Państwo okazało się słabe. Urzędy nie były (i nie są) w stanie przeciwdziałać patologiom; biznesom opartym na nieuczciwości, wypierających z rynku tych którzy chcieli działać uczciwie. Polskie sądy okazały się za słabe, by chronić interesy pokrzywdzonych. Z kolei kolejne polskie rządy okazały się nieudolne i krótkowzroczne nie posiadając żadnej strategii zagospodarowania tego demograficznego wyżu.
Historia z reguły takich błędów i nieudolności nie wybacza. Z dużym prawdopodobieństwem za kilkanaście/kilkadziesiąt lat tych ludzi (ich dzieci i wnuków) zabraknie do tego by budżet w Polsce się spinał i by stopa zastąpienia emerytur mogła wynosić więcej niż 20%.