12-11-2022
9 minut

Stagflacja: lekcje z lat 70-tych

Stagflacja, to pojęcie, które sformułowane zostało w połowie lat 60-tych XX wieku, a popularność zdobyło w latach 70-tych. Dziś na nowo zagościło w naszych słownikach – rośnie ryzyko, że wysoka inflacja i słaby wzrost (poniżej potencjalnego) mogą znów nabrać trwałego charakteru. Czy warto sięgać po lekcje jakie płyną z tamtych, dość odległych już doświadczeń? Tak, równocześnie pamiętając, że dzisiejszy świat jest zdecydowanie inny.

Podobieństwa są nieliczne, ale istotne

Jeśli doszukiwać się podobieństw do lat 70-tych minionego wieku, to warto zwrócić uwagę na trzy. Po pierwsze, podażowy charakter szoku, prowadzący do stagflacji – ograniczenia w podaży, głównie surowców, choć tym razem towarzyszą mu zaburzenia także w innych obszarach (np. dostaw chipów czy żywności).
Po drugie, podobnie jak w latach 70-tych problem zagrożenia stagflacją został na wczesnym jej etapie zlekceważony przez decydentów, w szczególności tych od polityki monetarnej. Jeszcze niedawno szefowie banków centralnych dość zgodnie głosili, że „inflacja ma charakter przejściowy” i że „zacieśnianie polityki monetarnej nie jest konieczne”. Zarówno w latach 70-tych, jak i teraz takim podejściem zmarnowano trochę cennego czas, pozwalając na to by inflacja zaczęła rozlewać się po wielu kategoriach dóbr i usług, niejako zaczęła żyć własnym życiem.

Podobieństwa występują też w zakresie polityki fiskalnej. W latach 70-tych dość powszechne było jej poluzowanie, z reguły ze względów politycznych. Także obecnie wiele rządów idzie tą drogą, tłumacząc się potrzebą sytuacji. Polska jest tu dobrym przykładem; tegoroczne obniżki podatków, różne formy subwencji, waloryzacji i ekstra świadczeń można szacować na ponad 5% PKB. Jeśli te działania są źle ukierunkowane to mogą podsycać popyt, wzmacniając tym samym negatywne efekty szoku podażowego i zmieniając charakter procesów inflacyjnych.

Różnic jest więcej

Najbardziej fundamentalna różnica pomiędzy obecną sytuacją, a tą z lat 70-tych sprowadza się do stwierdzenia, że świat jest dziś zupełnie inny. Po pierwsze, uzależnienie gospodarki od energii i surowców jest mniejsze. Dla przykładu w latach 70-tych na 1000 dolarów PKB (w cenach stałych) przypadało 1 baryłka zużytej ropy, dziś ok. 60% mniej.

Po drugie, inne są rozwiązania instytucjonalne. W latach 70-tych mandaty banków centralnych były znacznie bardziej rozmyte, nie miały one takiej skali niezależności i bezpośrednich celów inflacyjnych. Inne były też mechanizmy płacowe – mieliśmy do czynienia z wysokim stopniem uzwiązkowienia (w niektórych krajach przekraczającym 50%), scentralizowanym ustalaniem płac oraz znacznie bardziej powszechną indeksacją płac do inflacji. Dziś rola związków zawodowych jest znacznie mniejsza, np. w Polsce do związków zawodowych należy mniej niż 10% pracujących. W efekcie istnieje możliwość bardziej elastycznego kształtowania wynagrodzeń, co ogranicza (choć nie eliminuje) potencjał wystąpienia spirali cenowo-płacowej.

Kolejna kwestia odnosi się do skali ufinansowienia gospodarki. Dziś jest ona znacznie większa, a działanie rynków i instytucji finansowych znacznie mniej przejrzyste. Wprawdzie po globalnym kryzysie finansowym uczyniono sporo, by sytuację w tym względzie poprawić, ale system finansowy to nadal po części „czarna skrzynka”. Ogranicza to możliwość przewidywania konsekwencji działań o charakterze monetarnym, co jest to o tyle ważne, że stabilność finansowa stała się w ostatnich latach dodatkowym celem prowadzonej przez banki centralne polityki. W praktyce oznacza to, że walka z inflacją (np. poprzez podwyżki stóp) może w pewnym momencie natrafić na ograniczenie, którym będzie będące efektem ubocznym tej walki zagrożenie destabilizacją systemu finansowego. Innymi słowy, niektóre banki centralne mogą nie być w stanie uczynić wszystkiego co konieczne („whatever it takes”), by osiągnąć zakładany cel inflacyjny.

Wnioski i lekcje

W kontekście wniosków pierwsza rzecz, na którą trzeba zwrócić uwagę to fakt, że z punktu widzenia pojedynczego kraju – zwłaszcza małej gospodarki, takiej np. jak polska – możliwości przeciwdziałania inflacji wywołanej globalnymi szokami podażowymi są mocno ograniczone. Potwierdza to epizod XX-wiecznej stagflacji; główną zasługę w jego zakończeniu wielu przypisuje wprawdzie agresywnej polityce monetarnej (w USA P.Volckera), ale nie należy zapominać, że zbiegło się to z pojawieniem olbrzymiej nadwyżki podaży ropy na rynkach światowych i spadkiem jej ceny.

Powyższe nie oznacza, że nic nie można zrobić. Wskazuje natomiast, że kluczowe jest dostosowanie odnoszące się bezpośrednio do natury szoku. W przypadku szoku podażowego wyjścia są dwa. Pierwszym jest znalezienie alternatyw; nowych źródeł czy kierunków dostaw, wykorzystanie substytutów, itp. To z reguły wymaga czasu. Dlatego też pierwszą linią dostosowania powinny być zmiany popytu, jego optymalizacja. W każdej gospodarce istnieją dość proste i stosunkowo bezbolesne możliwości ograniczania popytu rzędu 10-20% (w zależności od surowca i formy zastosowania), a gospodarki są dziś znacznie bardziej elastyczne niż w latach 70-tych. Trzeba do tego dostosowania doprowadzić jak najszybciej, tym bardziej, że podażowe szoki przybierają dość często formę występujących po sobie fal, a nie pojedynczych zdarzeń.

Aby tak się stało sygnały cenowe muszą zostać przeniesione na końcowych użytkowników, by odczuli oni bodziec do podjęcia optymalizacji. Innymi słowy, w przypadku szoku podażowego przejściowy skok inflacji nie musi być niczym złym, może się okazać istotnym mechanizmem dostosowawczym. Szybkość i efektywność działania tego mechanizmu można jeszcze zwiększyć, o ile wesprze się firmy i gospodarstwa domowe programami termomodernizacji, rozwoju odnawialnych źródeł energii, wymiany źródeł ciepła, itd. Temu wszystkiemu powinny towarzyszyć wzmożone działania antymonopolowe – doświadczenia z przeszłości (ale także te z ostatnich miesięcy) wyraźnie wskazują, że duża zmienność cen jest przez monopolistów i oligopolistów – te formy dominują na rynku energii i surowców – wykorzystywana do ich zawyżania i uzyskiwania w ten sposób nieuzasadnionych zysków.

Wspomniane wyżej działania nie wykluczają podjęcia działań osłonowych w przypadku wybranych grup (np. najuboższych gospodarstw, niektórych firm/branż), a także „ścinania wierzchołków cenowych” lub ich kompensowania – ze względu na sposoby ustalania cen na rynku energii i surowców mogą się one okazać zabójcze nawet dla najbardziej efektywnych przedsiębiorstw.

Jeśli jednak kompensowanie wyższych cen jest powszechne i na dużą skalę, to pierwsza linia obrony przed długotrwałą stagflacją – poprzez spadek zapotrzebowania – upada. Wówczas zaczyna się prawdziwy problem – procesy inflacyjne zaczynają rozlewać się oraz zmieniać charakter na podażowo-popytowy. Niestety, w związku z tym co opisałem na początku – nieadekwatność polityki monetarnej i fiskalnej – po części już się tak stało. To znacznie podnosi prawdopodobieństwo, że wysoka inflacja pozostanie z nami na dłużej. Tym bardziej, że w przypadku głównych banków centralnych wymagany do ograniczenia inflacji wzrost stóp może się „zderzyć” ze wspomnianą wcześniej kwestią bezpieczeństwa systemu finansowego.

Kosztu nie da się uniknąć

W tym miejscu przechodzimy do ważnej kwestii, czy można uniknąć kosztów szoku z jakim mamy do czynienia? W przypadku kraju takiego jak Polska – dużego importera netto surowców – nie ma na to żadnego sposobu. Wszystko co można zrobić to minimalizować koszt, chroniąc przy tym najbardziej wrażliwe grupy. To scenariusz, w którym bodziec cenowy (w połączeniu z systemami wsparcia energo- i surowco-efektywności) prowadzi do możliwie szybkiej redukcji popytu oraz zmiany struktury podaży (np. na odnawialne źródła energii), a równocześnie polityka makroekonomiczna zabezpiecza przed zmianą charakteru procesów inflacyjnych. To może oznaczać krótkotrwałą recesję.

Tu dotykamy ważnego aspektu. Recesja jest niekiedy potrzebna dla złapania przez gospodarkę nowej, właściwej równowagi, a równocześnie żyjemy w świecie, w którym każdy okres spowolnienia – nie mówiąc już o recesji – traktuje się jako sromotną porażkę polityki gospodarczej. Tymczasem dużo bardziej istotne od samego faktu recesji jest to, jak właściwie ją wykorzystać, tzn. na przeprowadzenie koniecznych dostosowań strukturalnych. Szok z jakim mamy do czynienia wymaga realokacji i zmiany (na bardziej efektywne energetycznie) aktywów, czyli nowego ukierunkowania procesów inwestycyjnych. Ubocznym tego efektem będzie też to, że część modeli biznesowych – szczególnie tych opartych na „tanim pieniądzu” – może w nowych uwarunkowaniach okazać się trwale niewypłacalna i tym firmom trzeba pozwolić upaść. Ich zasoby zostaną szybko wykorzystane do nowych przedsięwzięć.

Także bezrobocie w wielu krajach nie musi stanowić problemu. Demografia sprawia, że liczba osób w wieku produkcyjnym się kurczy (w Polsce o 200-250 tys. rocznie) więc pracodawcy trzy razy się zastanowią, zanim kogoś zwolnią. Nawet jeśli ktoś zostanie przez pewien czas bez pracy, to może się to dla niego okazać owocny czas – instytucje rynku pracy powinny zapewnić mu niezbędne wsparcie finansowe oraz przeszkolenie, w Polsce np. w zakresie deficytowych kompetencji cyfrowych. Z punktu widzenia gospodarki to doskonała inwestycja w przyszłość, a z indywidualnej perspektywy duża szansa na to, by kolejna praca była tą „z wyższej półki”.

Reasumując, kluczowe wnioski płynące z lat 70-tych, a mające zastosowanie do obecnej sytuacji wskazują, że polityka krajowa nie jest w stanie zniwelować oddziaływania globalnego szoku podażowego, ale może pozwolić na maksymalnie szybkie zejście z inflacją, gdy tylko zewnętrzne uwarunkowania stworzą na to przestrzeń. Z kolei opóźnianie procesów dostosowawczych prowadzi do „zatarcia silnika” gospodarki i kończy się ostatecznie nie jednym, a dwoma problemami: wysokiej inflacji i wysokiego bezrobocia.

 

Opublikowane: Rzeczpospolita, 08.11.2022

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *